piątek, 24 października 2008

Rheumatischer Sturm

Nie wiem jak u Was, ale w Giessen niepodzielnie i bezkompromisowo rządzi Pani Jesień. Co więcej, mimo pozornej delikatności utrzymuje swój jesienny reżim żelazną ręką. Jakkolwiek groźnie to brzmi, przyznam, że byla to dla mnie przyjemna niespodzianka. Wiecie, niby koniec października a liście na drzewach trzymają się jakby im kto w nocy ogonki specjalnie klejem smarował albo przypinał, żeby nie pospadaly. Także fauna nie wymięka i zdradzę Wam nawet, że o 6 rano można na Eichendorffring spotkać nie tylko wiewiórki ale nawet i zająca (!).
Ale jesień to nie tylko fascynacja przyrodą i melancholia, jesień to także wymarzony czas na zapadanie na choroby reumatyczne. Gdy odczytałem na liście gdzie przez najbliższe 5 tygodni będę realizowal część praktyczną chorob wewnętrznych, osłupiałem. Jak to, że niby mam brnąć w tę najczarniejszą, chińską magię? Przecież w Warszawie to nawet oddzielny blok nie jest...
Pierwsze pół godziny, lekarz pokazuje nam jak się bada pacjentów cierpiących na przeróżne bóle stawów; na twarzach (także Niemców) stopniowo wraz z kolejnymi rytualnymi wręcz odgięciami kończyn ukazuje sie grymas niedowierzania i przerazenia. Ale nie, pani Dozent nie zwalnia a wręcz przyśpiesza, jak w transie jakimś cholera, oklepywanie kręgosłupa, odstęp między żuchwą a wcięciem mostka, ile pacjent da radę się pochylić do przodu i jaki odstęp od rąk do ziemi... Uświadomiłem sobie, że wylądowałem w reumatycznym piekle.
Pobiezne przemknięcie po liście pacjentów. Syndrom Sharpeya (nawet o tym nie słyszałem), Psoriasis arthritis (e?), troche RZS, sklerodermia (raz widziałem na Bachama) i jeszcze kilka takich egzotycznych smakołyków. Ani jednego zawału, zatoru, POCHP, słowem nic normalnego.
To jak w takim ukladzie wyglądało badanie i wywiad z moim pierwszym pacjentem zostawiam na jakieś dłuższe posiedzenie i to raczej w mocnym składzie, bo kielich będzie tu nieodzowny :D

poniedziałek, 20 października 2008

Bananen-Weise

O 6:40, w samym środku fazy REM snu, zadzwonił mój budzik bardzo brutalnie wprowadzając mnie w stan czuwania. Słowem, z krainy sennych marzeń trafiłem wprost do swojego pokoju, gdzie o 6:40, wierzcie mi, jest zimno i bardzo ciemno. Trochę ponarzekałem, poprzewracałem się z boku na bok, ale nie minął kwadrans jak się ogarnąłem i pośród najplugawszych bluzgów zacząłem nowy dzień.
Przed przyjazdem myślałem, że wybieram się na mały urlop, że wprawdzie będzie nauka, ale troche na niby, tak z przymruzeniem oka. No i się zdziwiłem.
W tygodniu razem wszystkich zajęć wliczając przerwy między nimi (zazwyczaj krótkie, ale są też godzinne) mam ok 37 godzin (w tym kurs niemieckiego dla erazmusów). Do tego do Uni-Klinikum daleko...
Nie żebym z tego powodu zaniechał poznawania nowych ludzi czy odkrywania Niemiec. To się da jakoś pogodzić, ale w każdym razie dawno juz się tak nie "eksploatowałem".
No, ale z drugiej strony nie całkiem po próżnicy - chociaż to trudne, biorę czynny udział w seminariach i staram sie mozliwie czesto zgłaszać, co auf deutsch takie łatwe nie jest. (Pół biedy kiedy odpowiedzią na pytanie prowadzącego jest jedno słowo np. "Pleuraerguss" - płyn w opłucnej, np. w piątek prowadząca pociągnęła mnie za język i próbowałem opowiedzieć mechanizm zmian w sercu przy zatorze płucnym). Bo trzeba przyznać, ze seminaria tutaj wygladają inaczej niż w Polsce, a mianowicie w Niemczech nie sa to nudne wykladziki ex cathedra, a prawdziwe dyskusje gdzie kazdy (powiedzmy kazdy chetny) mocno wysilia szare komorki, zeby dojść do rozwiązania problemu. Inna sprawa, że materiał zdaje mi sie być węższy niz w Warszawie.
Podsumowując (o tak, Niemcy kochają podsumowywać, czasem nadają taką stukturę nawet rozmowom), poranne wstawanie, kawa, niemiecki Herold, a w weekend wycieczki. Niedługo napisze co zobaczylem we Frankfurcie - zdziwicie sie.
PS Fast hätte ich vergessen! Niemcy piją też piwo z bananów!

wtorek, 14 października 2008

Marburg


Dotychczas miasto Marburg kojarzyło mi się wyłącznie z gorączką krwotoczną wywoływaną przez arenawirusa (a może to filowirus był? pamięć niestety płata mi figle) o tej samej nazwie. Dopiero dzisiaj przekonałem się w jak wielkiej niewiedzy żyłem. Dla ułatwienia: wyobraźcie sobie ogromny 700 letni kościół gotycki (w zasadzie pierwsza świątynia wzniesiona w tym stylu na ziemi niemieckiej) cały we mgle i mnie przed nim, z trudem zadzierającego głowę do góry, gdy próbowałem ów przybytek ogarnąć. Przy takich monumentach jak wspomniany tu Elisabethskirche człowiek po prostu przypomina sobie gdzie jest jego miejsce w szeregu.




No tak, nie będę Was zanudzał tymi wszystkimi Sehenswürdigkeiten, choć warto jeszcze wspomnieć ogród botaniczny czy wąskie ulice zabudowane kamieniczkami z tzw. Preussischer Mauer (mur pruski – białe domki z jakby drewnianymi belkami na fasadzie). W każdym razie – małe, klimatyczne, uniwersyteckie miasteczko – polecam.

Ach, byłbym zapomniał! Oczywiście nie pojechałem na tę wycieczkę sam ;) Po lewej możecie zobaczyć mein Frauenharem :D (Niemcy mają nawet określenie: wie ein Huhn in einem Korb.) Doborowa i bardzo sympatyczna załoga. Tschuss!

poniedziałek, 13 października 2008

Anschluss!

Załatwiwszy wreszcie wszystkie formalności wreszcie odzyskałem kontakt ze światem. Ostatni tydzień to jeden wielki splot nowych znajomości, imion, których nie mogę spamiętać, mojego permanentnego zdziwienia róznymi rzeczami i walki z momentami służbistyczną, a na pewno zawiłą niemiecką biurokracją.

Bo wierzcie mi, nie jest łatwo założyć sobie konto w banku gdy pani za biurkiem mówi bardzo szybko i spisując moje dane z dowodu (Personalausweis) wklepuje pod rubryczką „Miejsce zamieszkania” (Wohnort) hasło „Niebieskie”.

Pewnych problemów może też nastręczyć próba wyrzucenia śmieci. Jakież było moje zdziwienie gdy idąc do kuchni z plastikową butelką ujrzałem trzy kosze na śmieci, przy czym już z pobieżnej lektury instrukcji obsługi wynikało, że plastikowa butelka nie pasuje do żadnego z nich. Suspens, nie?

Językowo nie jest źle. Byłem dzisiaj na pierwszym wykładzie z interny, dotyczył on duszności i w zasadzie nie miałem kłopotów ze zrozumieniem. Zajęcia są prowadzone bardzo nowocześnie i co trzeba przyznać, tu się naprawdę szanuje czas studenta. Niestety, zakres materiału (przynajmniej na pierwszy rzut oka) jest odczuwalnie węższy niż na mojej Alma Mater. Herr Prof Werner Seeger mnie w zasadzie nie zaskoczył, no może z wyjątkiem metod mierzenia ciśnienia w jamie opłucnej (np. przez przełyk!) jako metody badania pracy oddechowej(!), paroma liczbami (np. od jakiego stężenia odtlenowanej hemoglobiny pacjent wygląda na sinego?) i ciekawostkami jak np. fakt, ze gazometria włośniczkowa z płatka ucha może być równie dobra co tętnicza (!).
Ale abstrahując nawet od Fachsprache radzę sobie dobrze. Np. dzisiaj zaobserwowałem, że zaczyna mi wychodzić to takie charakterystyczne, miękkie (może nawet troche pedalskie?), niemieckie "R".

Kolejne wpisy będą się ukazywac sukcesywnie, byc moze juz jutro wrzucę relację z Marburga i pare zdjęć.
Herzliche Grüße!

niedziela, 5 października 2008

Przygodo hej!

  No i stało się. Jeszcze ostatni rzut oka na polską gazetę, ostatni porządny schabowy i wychodzę na autobus, który przewiezie mnie za Odrę. Owszem, jest lekki stres ale i jakże by go mogło nie być przed taką przygodą i wyzwaniem zarazem!

 Tyle tytułem wstępu - wybaczcie, że tak krótko, ale głupio by bylo gdybym nie zdążył. Obszerniejsza relacja już wkrótce jak tylko będzie mi dany Internetanschluß (dostęp do internetu - dziwne, mi się słówko Anszlus dotychczas kojarzyło tylko z Austrią w 1938 a tu taka niespodzianka hehe). 

Pozdrawiam!