poniedziałek, 4 maja 2009

Biceps, klata. Noch einmal.

   Biceps zastygły w półwyproście, twarz powykrzywiana w groteskowych, potępieńczych grymasach i najgorsze bluzgi wypluwane na oślep. Podśmiewam się w duchu jak to piszę, ale około 8 godzin temu do śmiechu mi wcale nie było. Co więcej za kolejne 8 godzin także nie będę rozpromieniony, bo gdy tylko zasnę zaraz obudzi się czychający stale kac mięśniowy (Der Muskelkater, dosłownie "kocur mięśni") i wbije się swoimi pazurami w moje tkanki. Tak więc wklepując sobie Ketoprofen 2.5% skorzystam z tej krótkiej luki czasowej, kiedy jeszcze mogę stukać palcami w Tastatur by podzielić się z Wami moimi wrażeniami z jednego z pierwszych wyjść do siłowni. 
   Chociaż motyw "Biceps, klata" pojawiał się już na moim wcześniejszym blogu, który pisalem w Irlandii, nigdy bym nie przypuszczał, że zostanie on w pełni zrealizowany. Tak, byłem trochę sceptyczny co do inwestowania cennego czasu i energii w rozwoj tkanek, ale w końcu przeczucie zbliżającego się lata i potrzeba godnego pokazania się na plaży wzięła górę (ok, żartuję; zresztą do wakacji to z klatą marzeń się już chyba nie wyrobię - no chyba, że jakaś szpryca z danazolu czy innego metanabolu - może wtedy).
   Generalnie pierwsze co mnie uderzyło po wejściu to tej sali tortur to obecność luster - ze wszystkich stron. W środku sami zapoceni, czerwoni ludzie, co tu oglądać? Błąd. Jakież było moje zdziwienie gdy zobaczyłem do czego one służą - facet usiadł sobie na ławeczce przed jednym, ujął sztangę i jak zahipnotyzowany wpatrywał się w swój rozpasiony biceps. Skurcz-rozkurcz, skurcz-rozkurcz - w takt bicia serca napinał się mięsień dwugłowy ramienia... Pan natomiast zdawał się być odcięty od calego świata, oczy zamglone, utkwione w bliż, jak w jakimś lunatycznym transie. Wprawdzie moje doświadczenia z treningiem siłowym są bardzo ograniczone, ale zdążyłem już załapać, że tu chodzi o coś więcej niż tylko obwód ręki. 
   Tubka z ketoprofenem powoli ma się ku końcowi, maść zostałą wklepana. Jak znam życie to i tak to nic nie pomoże. Ból mięśni jest bardzo niesprawiedliwy, to tak jakby zrobić dobry uczynek i dostać za to lanie - jak rozumiem, że sprawiedliwość musi być i jak człowiek zapije to spada potem na samo dno Tartaru cierpieć męki, ale ja uczyniłem wysiłek, wcale nie taki przyjemny a w nagrodę nie mogę podnieść kubka z wodą. Cóż, zawsze pod górkę... mimo wszystko masochistycznie wierzę, żę pod drugiej stronie tego wysiłku coś jednak jest.

środa, 18 marca 2009

Wetzlar

Goethe miał nosa zaszywając się w tej niepozornej mieścinie. Wszak wystarczy wspomnieć, że szlajanie się po uliczkach starego miasta i podryw lokalnych Helg zaowocował mu jedną z największych katorg każdego ucznia liceum - "Cierpieniami młodego Werthera".
Tak więc dwieścia lat po Goethem, sam zdecydowałęm się poszwendać po Wetzlar. Godzina 12:24, Słońce w górze, orzeźwiający chłodek... - warunki w sam raz do ataku na starówkę.
Powyżej klasycznie już moje ulubione białe domki - Fachwerke (zwane w Polsce nie wiedzieć czemu murem pruskim). Chętnie bym kiedyś taki postawił w środku Warszawy - myślicie, że wpasowalby się w otoczenie?
Dla wszystkich spragnionych sztuki sakralnej nie mogło oczywiście zabraknąć katedry. Już się zaczynam z wolna przyzwyczajać, że takich katedr to w zachodnich Niemczech tyle co grzybów po deszczu; co się gdzie człowiek nie pojawi to prężą się, napinają i wręcz pozują do zdjęć. Ów przybytek na zdjęciu ma już, bagatela, prawie 800 lat.


A tu poniżej Schillersplatz - z czuwającym nad całym interesem orzełkiem.

Jedna z rzeczy, która mnie zaskoczyla w Wetzlar był niezykły spokój i praktycznie brak turystów. Wyobraźcie sobie, że zasuwałem po tych małych, krętych uliczkach i czułem jakbym był na ta starówce zupełnie sam!
Jednak nie ma to jak brak ludzi.
A, byłbym zapomniał. Nie wiem jak u Was ale tutaj już zaczyna się już "regularna" wiosna! Najdalej za 2 tygodnie wszystko tu będzie kwitnąć... Oj , już widzę, że w tym semestrze będą kłopoty z koncentracją nad ksiażkami ;)

poniedziałek, 2 marca 2009

Erytroleukemia

Po prawie pół rocznym pobycie w Giessen doszło do mnie wreszcie, że mieszkam w środku lasu. Co prawda podejrzewałem to obserwując zuchwałe zające, które po zmroku fikają w trawie przed moim budynkiem, ale dopiero teraz przekonałem się o skali zazielenienia Giessen. Prawie jak u mojego dziadka w, jak by to powiedzieli starzy, wypędzeni Niemcy, Landsberg auf Warthe. 

Zresztą, co ja tu Wam będę... 

Moje nieskrywane zadowolenie z siebie aż razi w oczy. A propos, spróbuj no tylko, palancie bez szkoły, jeszcze raz taki nieładny wpis zrobić.

A oto postać z jeden z niemieckich bajek dla dzieci, co to nie chciał dać sobie paznokci obciąć i dbać o fryzurę. Zgniął w okrutnych mękach.

A na koniec obiecany konkurs. Ile wykosztowałem się na tę figurkę kota zakupioną w IKEA?

środa, 11 lutego 2009

Erytrocytoza

Napiąłem się, nadąłem jak balon i dmuchnąłem tak, że sesja niczym domek z kart rozpadła się w niebyt. Ot tak, banalnie i w okamgnieniu zakończył się ponad półtoramiesięczny maraton. Teraz mogę wreszcie otworzyć piwko, wygodnie rozsiąść się w fotelu i spokojnie, bez pośpiechu poczytać gazetkę czy też po prostu delektować się życiem studenckim. 

Wczoraj na ten przykład piłem z ruskimi. Jako, że od złotych czasów pani G. z liceum zawsze byłem rusofilem o tyleż łatwiej przyszło mi się z nimi napić. Gwoli ścisłości, jeden z kolegów nie był Rosjaninem sensu stricto gdyż mieszka normalnie w Estonii, ale to w sumie na jedno wychodzi - wschód. 

Spontaniczna ustawka, która wlaśnie wczoraj miała miejsce skłoniła mnie do kilku refleksji. Mianowicie, pomiędzy poszczególnymi łykami piwa pszenicznego (coś jak Paulaner - Tomek chyba tylko Ty lubisz takie świństwo, no może jeszcze Olsen, ale dla mnie był to niemały ból) uderzyła mnie gigantyczna, mentalnościowa różnica między wschodem a zachodem.

Otóż owe balety rozpoczęły się od klauzury na kursie językowym dla obcokrajowców. Następnie po zjedzeniu kebaba (do czego jak sobie doskonale zdajecie sprawę nie jest mnie znowu tak łatwo skłonić) poszliśmy na piwo. To było pierwsze, a ostatnie poszło o 4:30 u kolegi z Estonii właśnie.

Ale do czego ja zmierzam. Otóż w miarę jak męczyłem to śmierdzące drożdżami piwo pszeniczne,  uświadomiłem sobie, że poznawszy po paru miesiącach pobytu w Niemczech chociaż powierzchownie ich kulturę,  absolutnie nie jestem sobie w stanie wyobraźić moich niemieckich znajomych dających się tak "nagle" i bez specjalnego powodu wyciągnać z ludźmi na alkohol, oglądanie filmików na Youtube i rozmowy o kulturze, historii itd. Ta spontaniczność to jednak zdecydowanie cecha ludzi wschodu, z czego powinniśmy być wg. mnie dumni (chociaż  "wschodem" tak do końca nie jesteśmy - nawet Niemcy mówią Mittelostueropa).

Drugi wniosek jest taki, że wychodząc na kurs językowy licz się z tym, że możesz nielicho zabalować.

sobota, 17 stycznia 2009

Szpryca


Przyznam się Wam bez bicia, że stęskniłem się odrobinę za miejscem, gdzi dane mi obecnie studiować. Brakowało mi tych geszeftów z szyldami w języku niemieckim, białych domków z czarnymi belkami (tzn. mur pruski), czy też ich gulgoczącej mowy, która przypomina mi brzęk metalowych kulek od łożyska uderzających o stół; wreszcie tęskno mi jakoś było do wyłudzania od ludzi żelazka czy innych sprzętów gospodarstwa domowego.

Zdecydowanie mniej śpieszno mi natomiast do egzaminów. Najoględniej mówiąc, chyba tylko jakaś szpryca może mi pozwolić to wszystko godnie zdać. I ja nie biadolę tu nawet nad kwestią językową, tu chodzi o sprawy jak najbardziej merytoryczne. Z bólem muszę stwierdzić, że ich test zwłaszcza z farmakologii jest mocno wyśrubowany (prednizon na hiperkalcemie - wiedzieliście? receptory 5HT wszyściutko, do tego realna toksykologia!). 

Tak więc sytuacja jest trudna, wymaga powagi i dogłębnego zastanowienia się, planów. Nie sprzyja temu pójście na imprezę, którego dokonałem wczoraj i to, które dokona się dzisiaj. Z drugiej strony paradoksalnie im bardziej pogrążam swoje niełatwe położenie przed egzaminami tym bardziej rośnie we mnie głupkowata wiara, że jakoś to będzie. Jakoś sie pchnie. 

Oby.

PS Na załączonej po prawej stronie ekranu rycinie obraz jaki ukazuje się moim oczom po zaraz po przebudzeniu.

wtorek, 6 stycznia 2009

Przełom i napór na zachód

Fakt, że dzisiaj w księgarni chciałem zadać pytanie o dostępność pewnej ksiazki używając języka niemieckiego, odbieram jako nic innego niż zwiastun mojego rychłego powrotu za Odrę (czy też, jak to kolega Piotrek na balandze sylwestrowej skwitował "do Reichu").

Może to nawet i dobrze? Przyznaję, że nie znoszę najlepiej długotrwałego wyrwania z cyklu zajęć - zwłaszcza jeżeli ma to miejsce w zimę. Zdaję mi się,  że będąc teraz w Warszawie zapadłem w pewnego rodzaju letarg - spanie ponad normę, jedzenie już wyłącznie z czystego łakomstwa, obładowanie książkami i okazjonalnie drink przed snem. 

Słowem, moja aktywność ostatnio przypominała jakby jakiś ślizg po rozmiękłym śniegu.

Osobliwa to forma nabierania sił. Zwłaszcza, że nie czuję się fenomenalnie wypoczęty, ale liczę, że to tylko pozór, gdyż sesja zimowa będzie nielada wyzwaniem. Zdradzę Wam w tajemnicy, że jeśli chodzi o egzaminy mam zamiar pomścić porażkę w Klagenfurcie.

Dobrze, łapię więc ostatnie wolne chwile, ostatnie głębokie oddechy zimnym mokotowskim powietrzem i szykuję się. Plecak przygotowany, jest suszone mięso, wódka, wieszaki, żelazko, są książki. Nie zginę :)

Aha, byłbym zapomniał. Dziękuję za iście sarmackie przyjęcie wszystkim kolegom; no i pozdrowienia dla tych, którzy są teraz w mroźnej, dalekiej Norwegii. 

sobota, 22 listopada 2008

Rechtzeitig

Jedna z pierwszych rzeczy jaka zaobserwowalem po przyjezdzie bylo to, ze caly ten prusacki "Drill" i "Ordnung" istnieje co najwyzej w podrecznikach do historii opisujacych czasy Bismarca (ktory zreszta nota bene jest wciaz uznawany za niemieckiego meza stanu, cos jak u nas Pilsudski). Generalnie rozluzniona atmosfera, studenci zamiast sie uczyc opieprzaja sie, do wszystkiego podejscie z dystansem. Po prawie miesiacu czas na korekte.
Otoz caly dowcip polega na tym, ze mlodzi Niemcy chyba zaraz gdy skoncza studia przechodza przedziwna, gruntowna transformacje - z wyluzowanych studentow (z ktorych jednakze 30% lub wiecej pisze prace doktorskie podczas studiow) kombinujacych tylko jak tu sie nie narobic zmieniaja sie w bezdusznych sluzbistow. Jak juz przetrawi ich niemiecka machina to wiedza, ze istnieje silny rozdzial zycia prywatnego i zawodowego, ze z chwila gdy zakladasz uniform duza czesc ludzkich uczuc wkladasz do pudeleczka i odstawiasz na czas pracy, zeby nie przeszkadzaly.
Oczywiscie musialem sie przekonac o tym na wlasnej skorze. Okazalo sie mianowicie, ze tutaj spoznic sie o dzien z przedluzeniem ksiazek z biblioteki to co innego niz w Polsce, tutaj to naprawde moze zabolec. Podpowiem tylko, ze Niemcy nie lubia wywierac presji na studenta. Slowem, jezeli spoznisz sie z przedluzeniem ksiazek, to mozesz je sobie jeszcze tydzien czy dwa potrzymac, nie musisz sie spieszyc, bo oni naliczaja kare z gory na taki wlasnie okres.
Ale teraz najwazniejsza lekcja jaka wynioslem z tej przygody. Jezeli termin jest do 15 listopada, to nie kuxxx do 16 czy do 17 tylko do 15 właśnie. Proste i logiczne . Jezeli autobus ma byc o 7:21 to kierowca reczy glowa, ze o rowno o tej godzinie autobus bedzie. (To jest czasem troche smieszne, ale nierzadko mozna zaobserwowac, ze autobus czeka chwile na przystanku, zeby byc na nastepnym rowno).
Musialem przejechac kilkaset kilometrow zeby wreszcie pojac, ze nalezy rowno dotrzymywac terminow. Jakkolwiek glupio by to nie brzmialo, tu naprawde mozna to odczuc - i mysle ze przydaloby sie nam Slowianom troche bezdusznej niemieckiej skrupulatnosci.